Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/322

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ta odkrywała mi wnętrze człowieka i nieznane w nim głębie.
— To być nie może — zawołałem, by ona głuchą pozostała na twoją miłość.
Głos mój podziałał na niego. Spojrzał, jak człowiek nagle zbudzony do rzeczywistości ze snu ciężkiego, nie mogąc pojąć co do niego mówią.
— To być nie może — powtórzyłem, biorąc go za obie ręce — by ta kobieta nie była ci wzajemną. Chyba, że nie jest wartą ciebie.
Ale te słowa sprawiły na nim dziwne wrażenie, przerzucił się od razu z oskarżyciela w obrońcę.
— Ona — zawołał, i jakże ty chciałeś, by pokochała taką jak ja maszkarę. Miałaby też oczy.
— Więc cóż ci odpowiedziała — pytałem dalej, jakże wytłumaczyła swą zdradę.
Patrzał na mnie ciągle.
— Cóż ci odpowiedziała! — powtarzałem uparcie, wstrząsając jego dłonie.
— Jakto! cóż odpowiedzieć mogła, naturalnie nic.
— Nic i tyś na tem poprzestał.
Wymowne oczy jego spoczywały na mnie z podwojonem zdziwieniem. A ja wołałem.
— Nie, w takim razie rzecz nie jest stra-