Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/321

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Mógł mówić długo, dziewczę słuchało go ze swym niezmąconym spojrzeniem, promienne, nieskalane, obojętne.
— Twoim byłem nawet wówczas, gdy stanęłaś przy boku innego. Widziałaś com przecierpiał. A dziś, kiedyś znowu wolna, kiedy mogę znowu mieć nadzieję, gdym przyszedł do ciebie uzbrojony dawnością praw moich, tyś odtrąciła mnie jak wówczas.
Zwracał się teraz do drugiego portretu, przemawiał do kobiety. Opowiadał jej dzień po dniu myśli swoje, uczucia, i złote marzenia ukochań. Opowiadał, czem uczyniłby jej życie, roztaczał przed nią pasmo dni złotych, mówił z nieprzepartą wymową namiętności. Jakby te martwe płótna usłyszeć go i odpowiedzieć mu mogły.
— I cóżeś ty ze mną zrobiła — dodał wreszcie. Co pocznę teraz? Czem żyć będę?
Zapomniał zupełnie, że ja byłem w pracowni — zatopiony w przeszłości swojej, w krzywdach, jakie mu wyrządzono.
Patrzyłem na niego zdumiony. Alboż to kiedy znać można bliźniego, przecież z nim zjadłem kilka beczek soli, a nie miałem pojęcia co się z nim działo. Śmiałem się po cichu widząc go zakochanym, sądziłem, że kocha się jak tylu innych, nie podejrzywałem go o głębokie uczucie. Jak błyskawica odkrywa wnętrze chmur burzliwych, tak chwila