Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/287

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

polny uczuł się strasznie nieszczęśliwy. Jeśli co, to igła i nożyce były mu wstrętne, a rzemiosło, wymagające nieruchomego siedzenia na miejscu i uwagi w dodatku, stanowiło dla niego istną męczarnię.
To też terminatorstwo jego długim nie było; po trzech dniach szturchańców i łajań wybiegł z domu i nie pokazał się więcej.
— Skaranie boskie z tym chłopcem — zawyrokował teraz ojczym.
— Skaranie boskie — ciszej powtórzyła matka.
Pomimo wyraźnych zbrodni, żal jej było pierworodnego dziecka. Chciała biedz, szukać go po mieście, ale bała się tego uczynić, bo naprzód mąż obiecywał srodze obić Staśka, a potem mogła i ona sama co oberwać, gdyby postąpiła w brew jego woli. Powiedział bowiem, że licha szukać nie potrzeba, bo się samo znajdzie, jak mu głód dokuczy.
Dokuczył on rzeczywiście biednemu dziecku, ale go do powrotu nie zmusił, bo jak chłopiec pomyślał, że trzeba mu będzie chleb zdobywać igłą krawiecką, to już wolał umrzeć od razu. Nie umarł przecież, a nawet dał sobie radę. Na bruku warszawskim istnieją rzemiosła nie zbyt wprawdzie korzystne, ale które pozwalają żyć różnym wykolejonym istotom, zwłaszcza jeśli te posiadają spryt i ruchliwość. Takim rzemiosłem jest rozprzedaż Ku-