Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/271

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

śniała w jego oczach, gdy mówił, że chcąc by go szanowano, obowiązków swoich ściśle przestrzegać musi. I przestrzegał ich, trzeba to przyznać: był zawsze bacznym, uprzejmym, niezmordowanym, a kiedy jego szeroka namulona ręka podawała mi bilet, i widziałam na niej błyszczące dwie złote obrączki, z których jedna zaledwie mieściła się na maleńkim palcu, zdawało mi się, że słyszę głos, jakim zapytany o żonę, wymawiał to słowo: «Umarła.»
Zapewne w innych warunkach, podobnie małoznaczące zdarzenie, uleciałoby mi z pamięci ileż to ludzi traci majątek, położenie społeczne, drogie sercu osoby, ileż stoi wyżej od gnębiących okoliczności! Ale w tramwaju skazana na kilkuminutową bezczynność, spotykałam się z tym człowiekiem oko w oko, i ta twarz surowa, znękana, i ta drobna pamiątkowa obrączka przypominały mi uparcie jego dolę.
Konduktor stał się dla mnie sympatycznym, lubiłam siadać do wagonu, w którym on gospodarzył, interesowały mnie drobne wypadki kursu, a ile razy kontroler przeglądał bilety, jednocząc się z panem Hieronimem, patrzyłam na niego ja także, z dumą nieposzlakowanego sumienia jak to czynił on i myślałam: «Nas na malwersacyi nie złapie.»
Dnia jednego siadłam do wagonu, gdy już ruszał z teatralnego placu. Miejsca wewnątrz nie było, musiałam stanąć na platformie, a była