Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przepis; bo gdyby mnie spotkała wymówka, nieprzyjemność, czuję, że tegobym nie zniósł.
Gdy to mówił, czoło jego, pomarszczone troską, podniosło się z wyrazem, którego nie domyśliłby się w nim nikt, gdy zgarbiony ciężarem losu i pracy spełniał swoje obowiązki.
Dojeżdżaliśmy właśnie do stacyi, na której miał wysiąść pan Antoni.
— Więc nie zobaczymy się więcej? — spytał, żegnając konduktora.
Nie miał on czasu odpowiedzieć, ktoś wsiadał, trzeba było pamiętać o biletach. Wagon potoczył się dalej. Kiedy jednak padło na twarz jego bladawe światło błękitnej latarni, dostrzegłam, że wzrok miał szklisty, że spoglądał jak człowiek, co goni uciekające widma dni szczęśliwych. Zapewne przed oczyma jego wyobraźni, snuły się minione słoneczne chwile przeszłości, wioska rodzinna, dom własny, ognisko, przy którem siedziała kobieta ukochana, kobieta, którą zapewne zabiły zgryzoty, troski, nędza. I wyobrażałam ją sobie białą, wiotką, delikatną, nie przywykłą do pracy ciężkiej, do trudów życia, nie umiejącą ich znosić.
Odtąd konduktora tego widywałam często. Obowiązki powoływały mnie w część miasta oddaloną, ku której dążyły wagony z błękitnymi znakami a ile razy spotykałam go w tramwaju, przypominało mi się spotkanie, jakiego byłam świadkiem, i owa błyskawica dumy, co zaja-