Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/267

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Warszawy, i ot szczęście, że choć taki kawałek chleba znalazłem.
— A żona? dzieci?
— Żona... umarła.
Wyrzekł to pośpiesznie, zdławionym głosem, zdawało się, że pragnie uniknąć dalszych wspomnień i pytań.
Była chwila ciszy, wywołana tem uroczystem zawsze słowem śmierci; konduktor zawrócił się i chciał wyjść z przedziału, jakby go tutaj coś dusiło.
— Nie uciekajcie sąsiedzie — zawołał przejezdny, przytrzymując go za połę; ot mam jeszcze jechać kawał drogi, siadaj, pogawędzimy.
Wskazywał mu miejsce przy sobie.
— Nie wolno mi usiąść — odparł pan Hieronim.
— No, rozumiem, kiedy miejsca brakuje, ależ tutaj jest go dość.
— Choćby cały wagon był pusty.
— Żarty!...
Wstrząsnął głową z wyrazem, świadczącym aż nadto, że mu w niej żarty nie powstały.
— Takie prawo — wyrzekł po chwili.
— A to mi prawo! — mruknął obywatel! Jakto i ty tak stoisz w tym wagonie przez całe pół dnia.
— Przez cały dzień — poprawił konduktor.