Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/266

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

to maszyna do odbierania zapłaty, posiadająca gimnastyczne zdolności — nic więcej. W przedziale, w którym siedziałam, było tylko prócz mnie, dwóch panów. Po sumiastych wąsach i niedźwiedzich szubach łatwo było poznać obywateli wiejskich. Jeden to z nich zaczepił konduktora, a po chwili, nie odbierając odpowiedzi, dodał z akcentem przekonania.
— Jak Boga kocham, pan Hieronim! Ledwo cię poznałem sąsiedzie!
— Ja... ja poznałem pana Antoniego od razu — odparł zagadniony niepewnym głosem, witając go wzajem.
A na twarzy jego znać było zdziwienie, zakłopotanie i radość z żalem zmieszaną. Przypomnienie odbiło mu się na tej twarzy rumieńcem.
— Czemuż nie odezwałeś się do mnie? — pytał pan Antoni. Któż u djabła mógł pomyśleć, że spotka w tramwaju dawnego sąsiada.
Konduktor bąknął coś półgłosem, szlachcic zaś, nie czekając wyraźniejszej odpowiedzi, obrzucał go pytaniami.
— Dawnoż w Warszawie? Od czasu jak sąsiad sprzedałeś Kowalówkę, wpadłeś jak kamień w wodę; słyszałem tylko, że wziąłeś dzierżawę w innej okolicy, a potem nic i nic.
— Z dzierżawy tak jak z Kowalówki wypędzili — odparł krótko. Wyniosłem się do