Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/257

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Szczęściem, dziecię nakarmione, rozmarzone zimnem powietrzem, nie odzywało się wcale, czuła tylko ciepłe jego ciałko i lekkie ruchy drobnych członków.
Serce jej biło tak, iż słyszała jego uderzenia, odpowiadały mu tętna krwi w skroni które zdawały się rozsadzać jej czaszkę. Policzki jej gorzały, przed oczami biegały ogniste plamy, jednak członki były skostniałe i trzęsły się jak w febrze.
Czuła, że ma popełnić coś okropnego, coś, co przejmowało ją rozpaczą i zgrozą, a jednak nie miała wyboru.
Szła po wąskich schodach, jak skazany na śmierć wstępuje na rusztowanie, zatrzymywała się na każdym, bezsilna, zlana zimnym potem i znowu myśl nagła zmuszała ją iść dalej.
Wreszcie stanęła na pierwszym piętrze przed wskazanemi drzwiami. Tutaj zaczęła nasłuchiwać.
W kuchni panował gwar i hałas, jak zwykle w domach, gdzie jest liczna służba, i gdzie ta służba ma dużo wolnego czasu. Przyszło jej na myśl, czy wśród tego gwaru posłyszanem będzie kwilenie dziecka? Jednak gwar ten ułatwiał jej to, co uczynić chciała; inaczej ktoś mógłby usłyszeć kroki i szmer podedrzwiami, wyjść i schwytać ją na gorącym uczynku. A wówczas... Nie zastanawiała się nad tem, coby wówczas wypadło. Czuła tylko,