Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/252

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

znajdowali z wielką trudnością, albowiem nikt nie chciał narażać się za swoje pieniądze na guzy, szkody i kłótnie. Znosili je tylko biedacy ostatniego rodzaju.
Widząc wchodzącego gospodarza, biedna matka struchlała; odgrażał się dawno, że jak nie zapłaci tego, co była winną za komorne, zbije ją na leśne jabłko i za drzwi z bachorem wyrzuci. Wiedziała, że nie uczyniłby tego będąc trzeźwym, ale po pijanemu...
W milczeniu przytuliła się do ściany, w nadziei, że jej nie zobaczy, że rzuci się na łóżko, a zanim jutro nastanie, wytrzeźwieje. Ale Maciej miał koci wzrok; zobaczył od razu, że ktoś siedział przy kominie około tlejących węgli i usiłował się zbliżyć zygzakowym krokiem.
— Czy to ty Tekla — zapytał ochrypłym głosem, myśląc, że to jego żona.
Nie odrzekła nic, cała drżąca.
W tej chwili jakby na złość dziecię zapłakało.
— A to ty — zawołał — z tym przeklętym bachorem...
I potok obelg posypał się z ust jego.
— Czyż nie zapowiadałem, byś mi się na oczy nie pokazywała, póki nie zapłacisz, jeżeli chcesz wynieść całe kości. Zaraz ja tu zrobię porządek.
Zamierzył się na nią. Szczęściem ręka