Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/251

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mleko, które ono łykało z mruczeniem zadowolenia.
Poiła je czas jakiś zapatrzona w jego drobne rysy, w jego oczy, które z wyrazem nieświadomej ciekawości oglądały się w koło, a ścięte jej usta uśmiechały się tajemniczo, gdy jednocześnie z pod powiek spuszczonych płynęły łzy strumieniem.
Z pewnością zdawało jej się, że na całym świecie nie było nic tak pięknego, jak ta żółta, wywiędła, dziecinna twarzyczka.
Jak długo to zamyślenie trwało, nie zdawała sobie sprawy. Wieczór zapadał, ognisko wygasło, a ona ciągle siedziała nieruchoma z dzieckiem na ręku, zgubiona w myślach, wspomnieniach, czy boleści.
Nagle dały się słyszeć kroki męskie, niepewne, drzwi otwarły się z trzaskiem, a do izby wszedł Maciej, zataczając się w ten sposób, że natykał na rzadkie sprzęty domowe i ściany.
Maciej był zdolnym robotnikiem i miałby się nie źle. Cóż kiedy połowę życia był pijany, a kiedy był pijany, robił burdy, tłukł i rozbijał, co miał pod ręką i nie zważał na to nawet, czy pięść jego spadała na karki ludzkie, czy na gospodarskie sprzęty. Z tego powodu Maciejowa miała ustawiczne sińce, sprzęty domowe redukowały się do niezbędnych, a oboje małżonkowie współlokatorów