— Kłamiesz — zawołała. — Dzień już był kiedy powróciłeś do domu.
Nie próbował się więcej już zapierać.
— A gdyby i tak było — wyrzekł z widocznem wysileniem.
— Ja nie pozwolę ci się tak zabijać.
Była w tych słowach siła dziwna. Położyła obie ręce na ramionach męża i śledziła zmiany, jakie ostatnich dni kilkanaście wyryły na jego twarzy. Pierś jej była pełną łkań, drobne ręce drżały.
Ale wola jej spotkała silniejszą wolę, postanowienie rozbiło się o postanowienie. On wziął z łagodną przemocą w swoje jej dłonie i wyrzekł:
— Nie jesteśmy dziećmi, Maryo, próżno sprzeczalibyśmy się o słowa. Ty wiesz, że nie zależę od siebie, ty wiesz, że o chleb jest ciężko i że jakimbądź kosztem zdobyć go ttzeba.
Mówił to dobitnym, choć przyciszonym głosem.
Pojęła zapewne, że miał słuszność, bo ramiona jej opadły bezsilnie, a w oczach zamigotały łzy.
Mąż jej odchodził, ale zwrócił się jeszcze, jakby ukłuty tym niemym wyrzutem i próbował wyrzec wesoło:
— Cóż znowu, bądź spokojną, nic mi nie będzie.... Za dni parę, za tydzień najdalej skończę tę nagłą robotę.
Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/205
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.