Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/204

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie odmawiaj mi, nie chcę słyszeć odmowy.
Czyż potrzebowała go prosić, ażeby z nią pozostał? Czyż ten dom, w którym ona królowała, nie był dla niego rajem?
Zamiast odpowiedzi, powstał, uścisnął ją i skierował się ku drzwiom.
— Ty odchodzisz — zawołała żałośnie.
— Muszę — odparł, zdobywając się z wysiłkiem na uśmiech.
— Kiedyż wrócisz? będę cię czekać z herbatą.
— Nie czekaj, zapewne nie będę mógł wcześnie powrócić.
— Jakto, znowu będziesz siedział noc całą?
— Cóż znowu, Maniu, zkąd ci myśl podobna. Wróciłem wczoraj, zaledwie usnęłaś.
Szedł ku drzwiom, ale chód jego był chwiejny i niepewny. Ona spoglądała na niego. Żadne z nich w tej chwili nie wypowiedziało głębi myśli swojej, pragnęli oszukać się wzajem, on nie chciał zdradzić cierpienia, ani przyznać wiele nocy przesiedział pochylony nad biurkiem kończąc układanie rocznego bilansu, którego nagle zażądał jego pryncypał, ona że dostrzegła w nim zmianę wielką, że nie dała się oszukać fortelami, jakich używał, żeby ją uspokoić. Teraz jednak tego było za nadto, ogarnęła ją niewypowiedziana trwoga. Pobiegła ku drzwiom i stanęła w nich naprzeciw męża.