Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/190

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zatrzymać chciały na sobie blaski uciekające z nieba, — kiedy dnie stały się krótkie, słotne, smutne, a wieczory przedłużały się w nieskończoność, i ona osmucała się wraz z przyrodą, — blaski jej oczów ćmiły się wraz z blaskami słońca.
Nie pytałem o przyczynę. Pytać nie potrzebowałem, bo moje czoło coraz częściej było chmurne, myśli zmącone i coraz częściej przychodziło mi na myśl, żem młody, że po za granicami wioski jest świat wielki, świat szeroki, ku któremu rwałem się niegdyś siłą pragnień niepohamowanych.
Zrazu, kiedy po raz pierwszy przyszła mi myśl podobna, serce moje uderzyło gwałtownie, jak gdybym blizkim był popełnienia zbrodni. Spojrzałem na nią — wydała mi się blada i drząca. Może czytała w chmurnej twarzy mojej nowe żądze, może przeczuła, że pomiędzy nami stanęła potęga silniejsza od czaru, jaki nas łączył.
Spuściłem wzrok jak winowajca przed jej oczami. Ale odtąd coraz częściej zapadała w zadumę, coraz bardziej gasły blaski jej źrenic, a rozchylone, kwitnące usta ścinały się boleśnym wyrazem, bo myśli moje raz wraz odwracały się od niej, i prześcigały horyzont wzroku.
Przychodziły mi chęci szalone nowych światów, nowych wrażeń, a może i uczuć no-