Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rzeczach nie mogła mieć ona wcale wyobrażenia; świat sztuki, jak wiele innych bliższych i łatwiejszych do zrozumienia, stanowił dla niej zamkniętą księgę, której istności nie domyślała się nawet.
W kościele widziała wprawdzie posągi, obrazy, rzeźby i pomniki, ale nigdy nie pomyślała, kto to zrobił. Nie odróżniała dobrze dzieł ludzkich od dzieł natury, jedne zdawały jej się równie niezrozumiałe jak drugie. Nie przychodziło jej do głowy zastanawiać się nad niemi, miała daleko pilniejsze sprawy; ona musiała ciągle nieustannie biegać jak pies za strawą.
Majowa niedziela piękną była, pogodną i ciepłą, ale ciężką do przebycia dla biednych.
Na przednowku chleb drożeje, a zarobku nie przybywa, ludzie zaledwie sami wyżywić się mogą, nie zbywa ani skrawka chleba w rodzinie, ani kartofli, bo te są prawie tak drogie jak pomarańcze i Maryś wiedziała z doświadczenia, iż o tej porze mniej liczyć można na litość dobrych ludzi, którzy chętnie nakarmiliby ją, gdyby mieli z czego. Mogła wprawdzie pójść do bogatych i żebrać, ale była w tej nędznej istocie jakaś hardość niepojęta. Prośba nie chciała przejść jej przez usta. To też gdy jej towarzysze doli wyciągali ręce do przechodniów i płaczliwym głosem wołali, że od trzech dni nic nie jedli, ona milczała. Nie gardziła