Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ty jeszcze teraz, — zawołałem namiętnie, jesteś szczęśliwszy odemnie!
Słowa te zdawały się jego boleści urągać, to też wywołały na usta jego coś, co byłoby uśmiechem, gdyby śmiertelnie smutna twarz uśmiechnąć się mogła.
Nie odpowiedział nic, ale ukazanie się moje zbudziło go widać do rzeczywistości; zobaczył, że noc zapadła zupełna, że cmentarz był pusty, i wolnym krokiem skierował się ku wyjściu.
Machinalnie szedłem przy nim, jak cień lub zły duch jego. Nie spieszył się ani ociągał, w pośród grobów dobrze świadomy był snadź drogi swojej, bo ani razu jej nie zmylił, ani razu się nie zawahał. Nie zamieniliśmy długo żadnego słowa. Tylko słychać było szum drzew i zeschłe liście szeleściały nam pod stopami. Ale we mnie wrzała ciągle myśl jedna, która wyrywała mi się jak krzyk boleści: ty jeszcze jesteś szczęśliwszy odemnie!
Zatrzymał się nagle.
— Czy jesteś w stanie, wyrzekł, zmierzyć uderzenia cudzego serca lub gorycz łez?
Było w jego głosie tyle spokojnej siły, iż mimowoli spuściłem wzrok.
A on mówił dalej.
— Człowiek ma zawsze dolę, na jaką zasłuży i szczęście, jakie sobie zdobyć potrafi. Nie chciałeś rozumieć tego nigdy. Zazdrości-