Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Kto mnie woła? — zapytał jak człowiek senny.
Zrozumiałem, że tonął w pamiątkach szczęścia i krzyknąłem, przywiedziony do szaleństwa tem przeświadczeniem:
— Cezary! Cezary! Cezary!
Wyszedłem z cienia mówiąc te słowa, i zbliżając się do niego wstąpiłem w światłokręg lamp płonących na grobach.
Spotkałem znowu spojrzenie, które pamiętałem tak dobrze. Teraz otrząsało się ono z mrocznych obsłon, jak spojrzenie człowieka budzącego się z marzeń, i spoczęło na mnie jasne, chociaż obciążone bólem. Pomimo lat ubiegłych myśl jego nie zawahała się chwili, od razu poznał mnie i nazwać umiał, jak gdybyśmy rozeszli się wczoraj. Nie pamiętał nienawiści mojej, wielka boleść przeszła jak lawina po jego sercu i uniosła pamięć złych chwil życia. Wyciągał do mnie rękę jak dawniej, alem ja dotknąć jej nie mógł. Oczy moje musiały świecić jak oczy wilka w ciemności, bo zrozumiał wreszcie, że w nich była nienawiść.
— Oo! — zawołał — możesz mnie zabić, to byłoby szczęściem!
Widziałem, że był w mocy mojej, że jednem poruszeniem palca nie broniłby życia, gdybym na nie nastawał. Ale cóż mi było po jego życiu!