Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pewne gdyby nie liczni świadkowie, odpłaciłby im za szyderstwo. Ale ci świadkowie!
Wreszcie zobaczył topole Alei Jerozolimskich, sterczące, nagie, proste i ponure wśród rzędu wspaniałych domów. Tutaj już wiedział, którędy iść mu wypada; przypomniał sobie, że prowadzono go jako aresztanta tą samą drogą. On zapamiętał ja dobrze, bo wówczas błyskał tylko oczami na wszystkie strony, patrząc, czy nie będzie mógł uciec.
Odetchnął ciężko na to wspomnienie; teraz był wolny. W miarę jak zniżały się dachy kamienic, jak pokazywały się pomiędzy nimi puste place, w miarę jak ubywało przechodniów robiło mu się coraz raźniej.
Rogatki wprawdzie przejęły go jakimś strachem nieokreślonym, jak każda rzecz urzędowa; bo pomimo pobłażania, jakie sąd mu okazał, pozostał mu w pamięci lęk wielki: wszystkiego, co nosiło urzędowy charakter, od bagneta żołnierza do gwiazdki na czapce urzędnika i żółto pomalowanych rogatek. Nie mógł pojąć, że sprawa zabójstwa Arona była sprawą skończoną; zdawało mu się, że lada chwila pogonią za nim, schwycą i znów odprowadzą do więzienia. W wolności swojej czuł jakby jakąś omyłkę. Pomiędzy sobą a więzieniem widział tylko postać adwokata, który przybierał w jego wyobraźni mistyczne kształty zbawczego anioła.
Ujrzawszy z daleka rogatki i urzędowy szla-