Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

podpory, do której przywykły. Wstąpił w niego wyraźnie duch nowy. Z tym jednym wyrazem wolny zadrgały wszystkie instynkta dawne i zarysował się człowiek, niepodobny wcale do tej zgarbionej, przygnębionej istoty, noszącej nazwę: więzień.
Przyznać to trzeba, człowiek ten tak mało wzbudzał zaufania, iż usprawiedliwiał najzupełniej oskarżenie, które zaprowadziło go przed sąd. I gdyby ci, co wydali wyrok uniewinniający, za sprawą porywającej wymowy adwokata, ujrzeli go takim, jakim był w tej chwili, zapewne całe krasomówstwo jego byłoby zupełnie daremne, bo każdy zadrżałby na samą myśl spotkania się z tym człowiekiem na pustej ulicy lub lesistej drodze.
On przecież nie zdawał sobie bynajmniej sprawy z wrażenia, jakie sprawiał, a gdyby i rozumiał je, prawdopodobnie wrażenie to obchodziłoby go niezmiernie mało. Szerokie usta jego otworzone były półuśmiechem, a pośród mięsistych warg błyszczały białe, naprzód wysunięte zęby, nadając całej fizyognomii zwierzęcy wyraz.
Woźny, który mówił do niego, przed chwilą pokazał mu, którędy wyjść z sali, bo Jędras nie mógł się wśród niej rozpoznać, a czyniąc to, posługacz sądowy przypatrywał mu się w milczeniu i kiwał głową, jakby wyrok sądu nie bardzo trafił mu do przekonania.