Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mienie słońca jak złote strzały przerzynały leśne głębie, gwiazdy mrugały migotliwem światłem z niebieskiego stropu, przelatywały swobodne wichry i muskały mu czoło rozpalone, po którem spływał pot kroplisty.
— No! jesteście wolni — odezwał się wreszcie jeden z woźnych, zdziwiony jego nieruchomością.
Jędras drgnął, podniósł głowę nagłym ruchem, ale nie dowierzał. Zdawało mu się, że ludzie, jak zwykle, szydzili z niego.
Chciał powtórzyć to słowo «wolny,» wargi spieczone poruszyły się tylko bez dźwięku.
— Wolny, wolny — powtórzył za niego woźny, podziękujcie panu adwokatowi, dokazał on prawdziwego cudu.
Jędras obejrzał się. Rzeczywiście straż nie zważała więcej na niego. Powstał, nikt mu nie kazał usiąść, ani iść w naznaczonym kierunku.
— Jakto, zapytał woźnego ja... ja mogę...
— A możecie iść, gdzie wam się podoba, roześmiał się woźny.
Jędras wyprostował się i ta barczysta postać, ta głowa o zwierzęcym wyrazie, okolona bujnemi kędziorami zwieszonych włosów, zarysowała się w całej charakterystycznej grozie na tle świetnej sali i eleganckiej publiczności.
Wzrok jego zachował ponury wyraz, a kościste ręce zdawały się szukać broni czy