Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rozmawiając z różnymi ludźmi, bądź włócząc się po odpustach, jarmarkach i t. d.
Wychował się w lesie, gdzie ojciec jego był gajowym i drzewa znał daleko lepiej od ludzi. Później, kiedy ojciec odumarł go szesnastoletnim wyrostkiem a matka przeniosła się do wsi, to mu w tej wsi było tak obco i pusto, iż nie mógł się nagiąć do życia innych.
Prawda, że i rówieśnicy niezbyt przyjaźnie przyjęli go w swoje grono: śmieli się z niego, kiedy się o co pytał, śmieli, że nie umiał obrócić się przy robocie, i przezwali go od razu dzikim Tomkiem, a kiedy raz cygani prowadzili na łańcuchu niezgrabnego niedźwiedzia, który mrucząc skakał i rozmaite sztuki pokazywał, to nie wiedzieć czemu, znów wołali na niego Tomek, a Tomka jak niedźwiedzia nazwali Mysiem. I tak się już potem zostało.
Inny byłby może na to nie zważał, śmiał się z przezwiska, powoli nawyknął do ludzi i ludzi do siebie przyzwyczaił. Ale on nie mógł. Była w nim jakaś hardość, która kazała postawić przeciw śmiechom ludzkim pogardę i obojętność.
Pozostał więc dzikim Tomkiem. Choć we wsi mieszkał, z nikim się nie bratał, nikogo o nic nie prosił, brał sobie wprost, co mu było potrzeba, bo był silny jak wół, jak kot zręczny, a jak wąż przebiegły.