Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Strzeżono go się, ale ustrzedz się było trudno, a złapać na uczynku niepodobna.
To też nie dziw, że dziki Tomek patrzał na salę sądową, na sędziów, na publiczność i na swego obrońcę błędnemi oczami! Jemu się nawet nigdy nic podobnego nie przyśniło.
Kiedy go tutaj wprowadzono i zobaczył tę wysoką salę, o smukłych filarach, i obraz w złocistych ramach wiszący między oknami, i stół przy nim niby ołtarz, to podniósł rękę do czoła, żegnając się, i chciał przyklęknąć, jak gdyby wchodził do kościoła, chociaż kościół w Malińcach, jaki znał, i przez połowę nie był tak wspaniały.
Powiedziano mu, że to sąd. Dozorcy śmieli się z niego, on na to nie zważał: naprzód, że już był przywykł do śmiechu ludzkiego, a potem, że przypatrywał się i dziwił temu nowemu światu, który nagle odkrywał się przed jego oczyma, i sam nie wiedział, co się z nim działo.
Kazano mu usiąść; usiadł nie śmiało na brzeżku swojej ławki. Nie mógł pojąć, co znaczy ta sala tak wysoka; iż przypominała mu zielone sklepienie lasu, te filary proste i gładkie, niby pnie jodłowe. Żyrandol błyszczący setką świateł, których promienie łamały się w pryzmatach barwami tęczy i zmuszały do mrużenia powiek, wydawał mu się podobny do słońca; przecierał oczy załzawione jego