Strona:Walerya Marrené - Augusta.djvu/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Głos jej dźwięczał jakiemś metalicznem brzmieniem, twarz ożywił rumieniec oburzenia, brwi lekko ściągnięte, oko płomienne, nadawały jej cechę dziwnej powagi, a jednak nigdy w życiu nie wydała mi się piękniejszą i gotów byłem uczynić dla niej wszystko, wszystko w świecie, prócz tego jednego czego żądała. Nie wypościłem z ręki jej dłoni, ale pokonany tym wzrokiem i głosem, ukląkłem zwolna przy jej stopach.
— Augusto! — wyrzekłem cicho lecz stanowczo, — stało się, wysłuchać mnie musisz, kocham cię od dnia, w którym ujrzałem cię po raz pierwszy, kocham cię, szaloną miłością nieszczęśliwych. Zrób ze mną co zechcesz, potępiaj mnie, nienawidź, ale wierzyć musisz w prawdę uczucia, które rzuca mnie dziś zwyciężonego pod stopy twoje.
Drżącem ramieniem obejmowałem jej kolana i wzrok podniosłem na jej oczy, jakby szukając w nich wyroku.
Stała nieruchoma, przykuta do miejsca moim uściskiem, usta jej drgały niewyraźnemi słowami, które próżno siliła się wymówić, łzy zalewały jej głos, łzy oburzenia i dumy — nie mogłem omylić się na ich znaczeniu, spływały po jej licach.
— Mów pan, mów dalej, — wyrzekła w końcu urywanym głosem, czyż nie jestem zmuszoną cię słuchać? czyż ramie twoje nie trzyma mnie tu gwałtem. Mów pan, jesteś silniejszym i nikczemnym.
To słowo ostatnie dotknęło mnie jak żelazem gorącem.