Strona:Walerya Marrené - Augusta.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale pan cierpisz — pochwyciła nie zważając na ten odcień głosu, powodowana kobiecem uczuciem litości. — Słabo panu, oprzej się na mnie, wróćmy.
— I cóż ztąd, — rzekłem, odpychając prawie jej rękę, — a pani czyś nie cierpiała nigdy?
Zamilkła zdziwiona temi słowy, odsunęła się o kroków kilka i milczała, topiąc we mnie badawcze, kryształowe spojrzenie.
Augusta nie była niewiniątkiem szesnastoletniem, ale kobietą, musiała mnie w końcu zrozumieć. Czułem to i nabierając odwagi, w samejże niepowrotnej stanowczości tej chwili, zbliżyłem się do niej i pochwyciłem jej rękę. Bądź, co bądź, wysłuchać mnie musiała.
Milczała, nie cofając ręki i ciągle patrząc mi w oczy, jakby chciała zapanować siłą wyższego ducha nad szaleństwem mojem. Ale napróżno, zbyt długo chwila owa wyznania wrzała w piersi mojej. Jednak nie mogłem wytrzymać jej spojrzenia i spuściłem oczy bezwiednie prawie.
— Chodźmy ztąd, — wyrzekła w końcu Augusta głosem, który drżał mimo jej woli, ale który silił się na spokojność.
— To napróżno, — odparłem, czując że mnie pojąć nie chciała — wszędzie chwila ta towarzyszyć nam będzie, nie unikniesz jej, skoroś ją zrozumiała.
— Ja nic nie rozumiem, nic rozumieć nie chcę, — odparła dumnie, podnosząc głowę i siląc się wydobyć rękę z mego uścisku, — a pan nie będziesz śmiał powiedzieć mi w oczy to, czego usłyszeć nie powinnam, nie chcę.