Strona:Walerya Marrené - Augusta.djvu/32

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w swoim pokoju. Nie znałem jej jeszcze. Pierwszą osobą, którą zobaczyłem wchodząc do pokoju, była ona. Melania powróciła wcześnie, a Zosia z Augustą układały kosz owoców do herbaty, przeplatając je winnemi liśćmi.
Stanąłem w progu i słuchałem jak szczebiotały. Co mówiły? nie wiem. W oczach migały mi tylko białe, w pół obnażone ramiona Augusty, zajęte spokojną pracą, byłyż to te same ramiona tak rozpacznie zaciśnięte przed chwilą? Zosia opowiadała jej coś, a kobieta rozśmiała się głośno swym czystym, swobodnym śmiechem. Byłaż to ta sama istota, którą widziałem niedawno tak złamaną? Czy łzy te, czy śmiech były kłamstwem? Dlaczego i przed kim grała tę podwójną komedyę? Chwilę nawet zwątpiłem o sobie, zwątpiłem bym to ją rzeczywiście widział godzinę temu, samotną, łkającą.
— Czy dawnoście panie wróciły? zapytałem zbliżając się do stołu.
— Ja nie wyjeżdżałam wcale, odparła mi Augusta, podnosząc na mnie pełne prostoty śliczne wejrzenie.
Nie, wejrzenie to kłamać nie mogło. I razem uśmiechnęła się do Zosi, a usta podobnym ożywione uśmiechem równie szczere być muszą w mowie i pocałunku.
Jednak różowe przy oczach obwódki świadczyły o łzach przedchwilowych, sprzeczały się z wzrokiem i uśmiechem, a na ciemno złocistych puklach, pozostało jakby na świadectwo, niewidzialne dla in-