Strona:Walerya Marrené - Augusta.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W tych krótkich słowach zawartą była myśl głęboka i cały program przyszłości niejako; odpowiadał on dziwnie myślom moim i dlatego spojrzałem na Augustę z czcią i wdzięcznością. Zosia siedziała na jej kolanach.
— Zosiu, rzekłem chcąc dać poznać obecność moją, pani jest strudzona podróżą, a ty ją tak męczysz.
— O nie, zawołała Augusta, podnosząc się bez zdziwienia i pośpiechu i zwracając się ku mnie z lekkkim odcieniem smutku w głosie, pozwól jej pan być swobodną ze mną, przypomina mi to moje własne dziecię, które straciłam przed laty.
I wsparłszy głowę na ręku, zamyśliła się chwilę.
— Jakto, zapytałem, więc pani miałaś męża i dziecię?
— Miałam męża, odparła zwolna, ale oddawna już jestem samą na świecie.
— Oddawna? powtórzyłem z uśmiechem, pani jesteś tak młodą.
— Mam lat dwadzieścia sześć, odparła, żyję już dawno.
I mówiąc to spojrzała na mnie jasnemi oczyma z taką słodyczą, powagą i spokojem, że umilkłem olśniony.
Chciałem coś więcej wybadać od niej, kobiety zwykle tak chętnie mówią o sobie, ale Augusta umiała inny zwrot nadać rozmowie i z dziwnym taktem, nie tracąc swobody obejścia, dała mi poznać niestosowność dalszych pytań, iż cofnąłem się zawstydzony nieledwie.