Strona:Walerya Marrené - Augusta.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Od dnia tego życie moje się zmieniło, jakby oświecone niewidzialnym promieniem; spokój zstąpił na mnie, świat wydał mi się pięknym, stracił tę osmucającą barwę, jaką mu nadawało osamotnienie moje. Augusta jasną istotą swoją roztaczała blask tajemniczy, pogoda jej twarzy rozlała się do koła nieujętą harmonią i wdziękiem. Ja odżywałem zwolna wśród tej atmosfery nowej, nie wiedząc sam zkąd mi ulga przychodzi, dlaczego przestawałem cierpieć, odwykałem od tęsknoty. Myśl pokochania jej daleką była odemnie, serce moje i sumienie odrzuciłoby ją ze wstydem; sądziłem, że burze uczucia były dla mnie niepowrotnie minione, i bez trwogi i oględności poddawałem się jej niewidzialnemu jarzmu.
Augusta od pierwszej chwili nie zmieniła się wcale, pozostała zawsze taką, jaką ją ujrzałem w dniu pierwszym, tylko bliższe poznanie odkrywało mi coraz nowe skarby wiedzy, głębokiego uczucia; wysokie prawdy życia wychodziły z jej ust dziecięcych z jasnością prostoty.
Zosia pokochała ją namiętnie, w każdej chwili można było spotkać te dwie istoty, tak różne wiekiem, życiem i myślą, zespolone jednaką zabawą, jednakim uśmiechem, pochylone razem nad kielichem kwiatu, nad wodą strumienia, nad rojnem mrowiskiem; dziecię z zachwytem ciekawości, kobieta z zachwytem wiedzy. Augusta umiała macierzyńskim nieledwie instynktem zastosować wszystko do pojęcia dziecka, a ja nieraz z daleka słuchając jej nauk, połykałem ich mądrość spragnionym duchem, ona mogła być mistrzem moim.