Strona:Walerya Marrené - Augusta.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dzisiaj, ani powrócić mogła do pierwotnego stanu; wstrząśnienie to moralne wytrąciło mnie z kolei, i razem z tą miłością utraciłem wszystkie duchowe skarby, niepowrotnie zgubiłem wiarę i nadzieję, cierpienie moje dochodziło do paroksyzmów szału.
Pamiętam dotąd, kiedy stargawszy konwulsyjną ręką wszystkie więzy, które mnie z nią łączyły, siadłem naprzeciw boleści mojej tak samotny w sercu, myśli i życiu, że gdybym się był wówczas zabił, śmierci mojej nie spostrzegłby nikt, prócz spadkobierców. Czoło moje było blade i zmącone myśli. Jak ten, któremu spłonęło mienie, grzebałem w zgliszczach pamiątek, szukając, czy nie znajdę jakiego klejnotu uszanowanego przez płomień? I nie znalazłem nic, nic wcale; gmach życia mego był niepowrotnie zburzony, ale na tych gruzach pozostała jeszcze żądza szczęścia a żądza ta dzisiaj nie miała już nawet nazwy ni celu; pogardziłem tem co czciłem dawniej, urągałem biciom własnej piersi, a serce moje nie mogło już wymarzyć żadnego pragnienia, z któregoby razem nie szydziła myśl moja.
Były to chwile goryczy, ironii i męki, od których włos siwieje na młodej skroni, które doprowadzić muszą do szaleństwa lub samobójstwa. Przyszłość była dla mnie jakiemś piekłem, zawrotem, chaosem.
Wrodzona energia natury mojej, wyprężającej się pod tłocznią cierpienia, wybawiła mnie od śmierci, począłem buntować się przeciw boleści, która w końcu przechodziła miarę sił moich. Szukając ulgi zmuszałem się niejako do wyosobienia, spoglądałem baczniej w koło siebie i zacząłem stawiać sobie pytanie: