Strona:Walery Przyborowski - Bitwa pod Raszynem.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dobiegł do ganku i stanął wprost wodza. Zdjął czapeczkę z głowy i zawołał:
— Mości książę, uciekaj. To wojsko, o którem mówisz, to Austryacy. Wczoraj wieczorem wyszli z Łęgonic pod Nowem-Miastem, żeby ciebie schwytać. Jest ich ogromnie dużo, trzy szwadrony huzarów, szwadron pandurów i trzy armaty...
Wymówił to jednym tchem i zatrzymał się na chwilę, żeby złapać nieco powietrza. Spojrzał na księcia i otaczających go i zarumienił się jak wiśnia. Zmięszał się biedaczek — wszyscy mieli w niego wlepione oczy, na każdej twarzy rysował się wyraz podziwu. Sam książę tylko nie zmienił się — jego piękna, rycerska twarz była równie spokojna, łagodnie uśmiechnięta, jak przed chwilą, kiedy rozmawiał z jakąś piękną panią, która obok niego stała. Swe duże, szeroko rozwarte oczy, czarne i błyszczące jak aksamit, wilgotne i bystre, wpoił on w Janka i zapytał:
— Skąd wiesz o tem wszystkiem moje dziecię?
— Jestem z Łęgonic — podsłuchałem jenerała austryackiego jak wydawał rozkazy. Całą noc jadę, żeby księcia pana ostrzedz, ale mi kucyk padł pod Nadarzynem i dlatego spóźniłem się trochę. Uciekaj mości książę, uciekaj!
Mówiąc to Janek, któremu niebezpieczeństwo grożące księciu, wróciło całą przytomność i energią, obejrzał się trwożliwie dokoła i dodał:
— Tylko patrzeć jak tu będą. Jest ich bardzo