Strona:Walery Przyborowski - Bitwa pod Raszynem.djvu/138

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I znowu znikł w gąszczu leśnym ze zwinnością i zręcznością, która podziw budziła w Janku. Pomimo mnóstwa liści i gałęzi suchych, jakiemi zarzucona była ziemia, kroki cygana nie zdradzały się najmniejszym szelestem. Ślizgał się jak wąż.
Dość długo nie było go widać i Janek począł się już lękać, czy mu się nie przytrafiło jakie nieszczęście, zwłaszcza że okrzyki kobiet i dzieci cygańskich z tamtej strony potoku wśród ciszy nocnej dochodziły go wyraźnie, a krwawy blask palonego przez nich łuczywa odbijał się na szczytach sosen. Niepokoił się więc i niecierpliwił z tak blizkiego sąsiedztwa swoich nieprzyjaciół, gdy nareszcie Cynga się pokazał. Był uśmiechnięty, uradowany.
— Doskonale mi się udało — rzuciłem twoje łachmany do wody, która tam jest bardzo głęboka. Czyś ty tamtędy przechodził? — spytał.
— Tamtędy i o mało się nie utopiłem.
— Nieuważny jesteś paniczu, o parę kroków dalej jest piasek i płytko — ledwiebyś nogi zamoczył. Twoje łachmany unoszą się nad głębią, będą myśleli rano, żeś się utopił. No, w drogę! — zawołał — mamy przed sobą z godzinę dobrą czasu. Oni cię teraz nie szukają, przypuszczają bowiem że siedzisz na drzewie — bobrują tylko po lesie, żebyś czasami nie zeszedł i czekają dnia pewni, że cię złapią jak lisa. Ha! ha! ha! — zaśmiał