Strona:Walery Przyborowski - Bitwa pod Raszynem.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

potok, który był tak płytki, że woda dzielnemu chłopcu dochodziła zaledwie do kolan, ale zato była zimna jak lód. Janek był boso, noc była chłodna, bo kwietniowa, przeprawa ta więc przez bystry strumień nie była zbyt przyjemną. Nogi kostniały Jankowi, tem więcej, że musiał iść wolno, żeby pluskaniem wody nie zwrócić uwagi starej Mokryny, która, jak sądził, nie śpi, a wzrok ma dobry i słuch jeszcze lepszy.
Dostał się nakoniec do drugiego brzegu, który był równie stromy i wysoki jak z tamtej strony. Chcąc wydobyć się na wierzch, Janek chwycił za gałąź łoziny rosnącej tuż nad wodą, ale nieszczęściem gałąź ta, z głośnym trzaskiem, złamała się, i chłopiec jak długi runął w wodę. Plusk rozstępującej się wody potoku rozległ się wśród ciszy nocnej donośnie.
Janek przerażony nadzwyczajnie, zerwał się szybko i przycupnął pod krzakiem siedząc w wodzie i oglądając się trwożliwie dokoła. Jakoż było się czego zatrwożyć. Na odgłos upadku Janka z pod wozu wysunęła się wysoka, chuda postać Mokryny, którą oblał potokiem srebrnego światła księżyc, wydobywający się właśnie z poza chmury. Stara cyganicha wstała i obejrzała się, a księżyc od wysokiej jej postaci rzucał długi, posępny cień.
Janek zatrzymał oddech w piersiach. Choć woda mroziła mu wszystkie członki, siedział jednak nieruchomy, z okiem wlepionem w Mokrynę. Ta po-