Strona:Walery Przyborowski - Bitwa pod Raszynem.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chiwać, nie spuszczając jednak ani na chwilę wzroku z Janka.
Ten ostatni widząc to, chciał go już zapytać, czemu tak na niego patrzy, ale zaledwie roztworzył usta, gdy Cynga przyłożył palec do swych czerwonych jak karmin warg, na znak milczenia — i dalej nadsłuchiwał uważnie.
Janek zdziwiony niezmiernie tem zachowaniem się młodego cygana, przerażony jego tajemniczością ruchów, począł także oglądać się i słuchać. Ale nic nie ujrzał takiego, coby w nim wzbudzić mogło podejrzenie. Resztki ognia tliły się na środku polany, obrzucając krwawym blaskiem konie drzemiące przy wozach i grupy śpiących mocno cyganów. W lesie panowała też poważna cisza, przerywana szmerem wiatru i hukaniem gdzieś w głębi lasu puszczyka. Jakiś cygan niedaleko obu przyjaciół chrapał głośno i przeciągle.
Nagle Cynga położył się i przypełzał do Janka. Oczy cyganowi świeciły się jak dwa dyamenty, jakimś gorączkowym blaskiem. Przytknął usta do ucha zdziwionego chłopca i począł szeptać:
— Nie rusz się i nic nie mów, najmniejszy szelest może kogo zbudzić... słuchaj mnie uważnie, co ci powiem.
Umilkł na chwilę, poczem mówił:
— Wiesz, co oni myślą z tobą zrobić? Oto idą, żeby cię wydać w ręce Austryaków, którzy im dobrze za to zapłacą. Myślę, że niedaleko musimy