Strona:Walery Przyborowski - Bitwa pod Raszynem.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i uciążliwą. Cyganie zabrali mu buciki i musiał iść boso, po kamieniach, drobnych kamykach i igłach sosen, co dla nieprzyzwyczajonego chłopca było męczarnią prawdziwą. Ale cóż było na to robić? Wszyscy cyganie oprócz Romna byli boso i Janek także, jako nowy cygan musiał chodzić bez butów.
Szli długo, cały dzień, nie zatrzymując się prawie wcale — rzadko i na krotko tylko wychylając się z lasu. Na czele, na swym koniu, ciągle jechał samotny i milczący Romno. Mokryna zato nie spuszczała ani na chwilę oka z Janka i Cyngi, którzy postępowali przy sobie, nie otworzywszy ust przez cały dzień.
Janek czuł się ogromnie znużonym tą przykrą drogą, boso, śród lasu. Szczęściem nad wieczorem banda zatrzymała się na prześlicznej polance śród lasu, nad strumieniem, który toczył swe przeźroczyste jak szkło wody, po twardym gruncie, pełnym różnokolorowych kamyków. Rozłożono się tam, zapalono ognisko, ugotowano nędzną wieczerzę, poczem cała banda zasnęła — i Janek z nią. Obudziło go silne szarpnięcie. Roztworzył oczy i przy blasku księżyca, który oblewał swem srebrnem światłem całą polankę, ujrzał pochylonego nad sobą Cyngę. Wielkie oczy chłopaka były wlepione w Janka — na pół leżąc, na pół siedząc Cynga, otulony przed chłodem nocy kwietniowej w swe łachmany, zdawał się czegoś pilnie nadsłu-