Strona:Walery Przyborowski - Bitwa pod Raszynem.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sam był zmęczony i widział przed sobą strasznego buldoga, którego trzymał na obroży cygan i gotów zapewne puścić tego dzikiego psa za uciekającym, w razie nowej próby. Ucieczka więc wprost była niemożliwą i Janek z rozpaczliwą rezygnacyą zdał się na Opatrzność. Ale mimowolnie łzy mu potoczyły się z oczów, zawstydzony tem, otarł je zaraz nie wiedząc, że Romno od niejakiego czasu patrzy na niego. W chwili gdy Janek otarł łzy, król cygański przerwał Mokrynie jej długą rozprawę, wskazał jej ręką wozy z kobietami i dziećmi, i obrócił się do mężczyzn.
Mokryna umilkła, zarzuciła na głowę swą czerwoną płachtę, spojrzała jadowitym wzrokiem na Janka i wolno cofnęła się do wozu, na którym usiadła tak jak poprzednio, z nogami na dół spuszczonemi. Romno tymczasem przemówił coś do cygana, który buldoga trzymał — i sam zawrócił konia i odjechał wolno, zostawiając Janka przed cyganami samego.
Ci zbliżyli się do niego, zdjęli mu płaszczyk, surducik... słowem poczęli go rozbierać. Janek przerażony tem, myśląc że go będą bili, zaczął krzyczeć, z płaczem zwracając się do odjeżdżającego króla cygańskiego.
— Panie Romno, zmiłuj się, nie daj mnie bić.
— Cicho bądź — mruknął jeden z cyganów — nikt cię tu bić nie będzie. Romno nie dał, choćby ci się należało z piętnaście dobrych batogów.