Strona:Walery Przyborowski - Bitwa pod Raszynem.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zaraz spuszczał oczy, pochylał głowę jak niewolnik.
I przez chwilę trwało poważne milczenie w całej tej, tak niedawno wrzaskliwej bandzie. Nakoniec Romno podniósł głowę i wskazując palcem na kobiety i dzieci, wyrzekł kilka słów. Natychmiast wiedźmy te i szkaradne bachury cygańskie cofnęły się i powdrapywały się na wozy stojące w odległości jakich dwudziestu kroków na uboczu. Zostali tylko sami mężczyźni i ciągle w czerwoną płachtę odziana Mokryna. Owszem była ona tak śmiała, że zbliżyła się do Romna i wskazując swym chudym i czarnym jak ziemia palcem na Janka, coś poczęła rozprawiać swym krzykliwym, syczącym głosem. Romno słuchał jej z niewzruszoną powagą, a ona ciągle gadała, coraz głośniej, rzucając się dziwacznie, tak że z głowy spadła jej czerwona płachta i ukazała jej włosy siwe, rozczochrane, rzadkie...
Janek patrząc na to, drżał na myśl, że ta kobieta zapewnie żąda, żeby go ukarano, żeby go wybito. I był prawie pewny, że do tego przyjdzie. Widział jak Romno słuchał uważnie i w milczeniu słów Mokryny, jak nikt z otaczających nie śmiał jej przerwać, widoczną zatem rzeczą było, że ta szkaradna cyganicha miała jakieś znaczenie, jakąś powagę w bandzie. Od czasu do czasu rzucał ukradkowo wzrokiem dokoła, czyby mu nie udało się uciec — ale las dalej był rzadki, widny, on