Strona:Walery Przyborowski - Bitwa pod Raszynem.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

piosnkę. Janek zaciekawiony jego słowami do najwyższego stopnia, spojrzał na ową Mokrynę. Siedziała ona na wozie, otulona w czerwoną płachtę, twarzą do obu chłopców a bokiem do koni, z nogami spuszczonemi na dół i wzrokiem dzikim, pełnym tajonej złości, mierzyła Cyngę i Janka. Ten ostatni spojrzawszy na nią, mimowolnie się wstrząsnął od uczucia pewnej bojaźni i grozy. Jakoż było się czego przestraszyć. Z pod czerwonej, podartej i brudnej płachty, którą Mokryna odziana była, wydobywało się kilka kosmyków, niegdyś czarnych, dziś siwych włosów, które w nieładzie spadały jej na opalone i bruzdami poorane czoło. Wielkie, nastroszone i krzaczaste brwi ocieniały głęboko zapadłe, czarne jak węgiel i żarzące się oczy. Twarz ciemna, sucha, pomarszczona dopełniała obrazu tej istnej wiedźmy. Chuda, koścista, podobna do szponów jastrzębia ręka, przytrzymywała czerwoną płachtę. Mokryna siedziała nieruchomie na wozie, wyprostowana, z okiem wlepionem w Janka.
Ten widząc te straszne oczy wpatrzone w siebie, mimowolnie się przeraził i odwrócił głowę. Zaraz potem rozległ się suchy, chrapliwy głos Mokryny, która zawołała jednego ze starszych cyganów i coś mu szepnęła do ucha, wskazując oczami na Cyngę i Janka. Janek widział, ale nie rozumiał, coby to miało znaczyć, choć jakieś smutne miał przeczucia, które nabyły pewności gdy spojrzał na