Strona:Walery Łoziński - Czarny Matwij.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie świeci się — — szepnął sam do siebie jakby uspokojony.
W tej chwili cygan z żydem ukazali się na grzbiecie.
Jurko poskoczył szybko ku cyganowi i silną pięścią, pochwycił go za barki.
— Słuchaj ty psie cygański — wrzasnął przytłumionym i drzącym z gniewu głosem, trzęsąc silnie swym spólnikiem — zkądeś sprowadził tego zawłokę?
Nieprzygotowany na ten napad niespodziewany cygan w pierwszej chwili zacisnął pięści i zgrzytnął zębami, ale rychło się opamiętując wzruszył ramiona, odpowiedział z właściwą sobie bezmyślną niedbałością:
— Przydybałem go w górach po tamtej stronie, biedaczysko chciał koniecznie przekraść się przez granicę.
— I ty psie pokazałeś mu nasze manowce i zaprowadziłeś do naszej kryjówki — zawołał nieochłódły w gniewie zaczepnik.
Cygan spokojnie machnął ręką.
— On nie zdradzi, to jakieś durne panisko! Myślisz że od razu zapamiętał wszystkie manowce i ścieżki?! oj to, to!
— Czegoś go tu prowadził drabie — huknął dalej Jurko.
— Dał dukata w złocie, sprawiedliwego dukata isten uczuk — odpowiedział cygan niezachwiany w swej spokojnej flegmie.
— Dał dukata — powtórzył mimowolnie żyd, który milcząc stał dotąd na uboczu i widocznie gorszył się gwałtownością swego spólnika. — Ny, to on musi mieć dużo tych dukatów...