Strona:Walery Łoziński - Czarny Matwij.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Góral gwałtownie rzucił się na swem siedzeniu i jakieś dzikie przekleństwo wymknęło się z jego ust.
— Psia wiara, cygan, poganin! wykrzyknął gniewnie — kiedy tylko prowadzi kompanię, zawsze się spóźni.
Żyd obojętnie kiwnął głową i długie kościste ręce wyciągnął nad ogień.
— Niech mię piorun trzaśnie, jeżeli poganin nadejdzie nad ranem!
Żyd wzruszył ramionami.
— Już ja się o niego nie boję! — mruknął przez zęby — Jancza dobry do interesu!
— Przepadłbyś z nim razem! — wykrzyknął góral dalej — dobry na szubienicę! Ja ci powiadam on nas wszystkich wtrąci w nieszczęście.
— Ny, ny, nie gadaj głupi goju — mruknął żyd niechętnie. — Jancza już kilka lat z nami a jeszcze ani razu nie powinęła mu się noga. On się spóźni, no to cóż? ale on nigdy nie przyjdzie z gołemi rękami.
Góral zacisnął zęby i z pod oka zerknął na żyda.
— A cóż ty myślisz poganinie — zawołał po chwili — że poprowadzę ci konie jak się zaciągnie do rana? Sto dyabłów zjesz!
Żyd jakby z dobrodusznem naigrawaniem znowu kiwnął głową.
— Nie bój się, jakoś to będzie — szepnął i ręką sięgnął w zanadrze. Napij się trochę Jurku — dodał po krótkiej przerwie, dobywając sporą na pół wypróżnioną flaszkę.