Strona:Waleria Marrené - Życie za życie.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Na mój widok uśmiech skonał na jej ustach; znać wzrok mój był wymownym bardzo, bo powstała drżąca i cofnęła się ku drzwiom.
Stanąłem przed nią i chwytając jej ręce, zmusiłem by pozostała.
— Czego chcesz odemnie? zapytała z przerażeniem, które próżno starała się ukrywać..,
— A ty czego chciałaś wówczas w górach? pamiętasz? odparłem, cisnąc jej ręce gwałtownie i topiąc w niej krwi spragnione spojrzenie, bo brała mnie piekielna pokusa pomszczenia na niej wszystkiego, co przecierpiałem, co przecierpieć kazałem. Byłem w jednej z tych chwil, w których spełniają się zbrodnie, traciłem panowanie nad sobą, a ta kobieta piękna, żyjąca, wobec żałoby mojej zdawała mi się wyzwaniem. Źrenice moje zapalały się, mgliste obłoki krwi przesuwały się przed niemi, wzrok błędny toczyłem w koło, jakby szukając narzędzia śmierci. Jak raz na stole leżał sztylet ozdobny, rodzaj wschodniego klejnotu, którym bawiła się Helena, przecinając nim kartki książek. Opierającą się przywlokłem do stołu i chwyciłem za sztylet.
Kobieta krzyknęła przeraźliwie, była bladą jak płótno.
— Edwardzie! Edwardzie! wołała przerywanym głosem, wijąc się w rękach moich, ty mnie nie zabijesz!.. To nie jam winna!..
— Chcę cię zabić, mówiłem nieprzytomny, jak ty zabiłaś szczęście moje. Ona umarła, ty zasłużyłaś na śmierć
Osunęła się na kolana pół martwa uderzając czołem o nogi moje.
— To nie jam winna, powtórzyła w śmiertelnej trwodze, Herakliusz...
— Herakliusz? co wiesz o nim? przerwałem i w tej chwili zemsta moja, jak zwierzę rozżarte, porzuciła tę nik-