Strona:Waleria Marrené - Życie za życie.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

na balkonie, i rysy jego szlachetne, zbolałe, przybrały wyraz straszny. Rękę wyciągniętą podniósł groźnie w górę, jakby przeklinał i wzywał pomsty nieba na sprawcę nieszczęścia swego; usta jego ściśnięte nie wyrzekły słowa, gniew i żal zbierały się w oczach, nadawały im moc zabójczą. Oczy jego, jak dwa sztylety, utkwione były we mnie, w Idalii,
Na nią niewinną spadły grzechy moje. Zachwiała się i jęknęła cicho. Świat cały zmroczył się przedemną. Lauretta, Andrea znikli mi z oczów; widziałem tylko Idalią. Głowa jej biała jak marmur opadła na piersi, usta wpół otwarte były sine, oczy się przymknęły i ręka w której trzymała dłoń moję rozwarła się i zwisła bezsilna.
Zrazu nie mogłem pojąć strasznej rzeczywistości. Jak szalony porwałem ją w ramiona: martwe ciało przełamało mi się w rękach, ciemne włosy rozsypały się na mnie i zasłały ziemię. Poniosłem ją w głąb pokoju, położyłem ostrożnie na sofie, jak dziecię uśpione. Nie wierzyłem, nie mogłem wierzyć, by ten cichy jęk był ostatniem tchnieniem. Trzeźwiłem ją, wołałem, oblewałem palącemi łzami jej twarz przezroczystą, jej usta okolone w śmierci nawet tym cichym uśmiechem męczeństwa; zanim zrozumiałem ze dla mnie skończyło się już wszystko.
I teraz, gdy piszę te żałobne słowa, ja sam dobrze nie pojmuję ich dźwięku, nie pojmuję dobrze ni tego co jest, ni tego co będzie. Jakie miejsce dla mnie bez Idalii pozostało jeszcze na ziemi, dla mnie, który przysiągłem jej że żyć będę?