Strona:Waleria Marrené - Życie za życie.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Na miłość Boga, chodź ztąd, wyrzekłem zaledwie słyszalnym głosem, podając ramię Idalii, obejmując ręką jej kibić, by łatwiej powstać mogła.
W tej chwili przez tłum domowników zgromadzonych około Lauretty, przecisnął się wysoki starzec. Wiatr rozwiewał resztki jego srebrnych włosów, twarz jego blada i wychudzona, przedstawiała zaledwie cień dawnej istoty. Przeczułem w nim więcej niż poznałem Andrea; od czasu gdym go widział, przybyły mu lata całe.
Naraz ujrzałem się otoczony wszystkiemi ofiarami szaleństw moich; one razem powstawały przeciwko mnie. Cokolwiek ukochałem, czegom dotknął złamałem i zniszczyłem w koło siebie. Czułem to, i przygnębiony pojęciem win własnych, stałem w miejscu, gromem sprawiedliwości przybity.
Nie mogłem uprowadzić Idalii.
Tymczasem Andrea zbliżył się do córki.
— Lauretto, Lauretto, mówił biorąc jej ręce i przytulając ją do siebie.
Dziewczyna spoglądała na niego pięknemi, obłąkanemi oczyma.
Ona ciągle patrzyła na niego, nie rozumiejąc słów.
— Nie, nie, wyrzekła, potrząsając głową, tyś nie Edoardo, tyś niepodobny do niego.
Dla niej mój obraz przysłonił świat cały, zatarł wszystkie inne rysy.
— Chodź ztąd, mówił Andrea, chcąc wyprowadzić ją z tego miejsca, bo nie wiedział jeszcze co ją tu przykuwało.
Ale ona z dzikim krzykiem wyrwała się z rąk jego, i zwracając się ku mnie, wyciągnęła ręce, czepiając się filarów, jakby ją gwałtem z miejsc tych oderwać chciano. I tak stała z rozwianym włosem, z wyrazem miłości na bladej twarzy, pół anioł, pół Eumenida.
Andrea poszedł za kierunkiem jej oczów, ujrzał nas