Strona:Waleria Marrené - Życie za życie.djvu/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

chodził na rodzaj dziedzińca, pełnego kwiatów, posagów i fontan bijących. Idalia słuchała ich szmeru i dnia tego wydawała mi się mniej bladą, bardziej żywą, bardziej myślą na ziemi.
Nachylony nad nią, zapatrzony, pytałem półgłosem.
— Wszak lepiej ci dzisiaj? nieprawdaż?
Szukałem nadziei: ona zrozumiała to widać i smutnie wstrząsnęła głową.
Wzrok jej błądził po niebie bez chmury, po drzewach i krzewach wydających wonie upajające i odetchnęła silniej, jakby pierś jej spragnioną była powietrza.
— Jak tu pięknie w tym kraju słońca! wyrzekła jakby sama do siebie. Pochowajcie mnie tutaj, Edwardzie, wśród róż i cyprysów, wśród oliwnych gajów; tu dajcie mi leżeć spokojnie.
— Nie mów tak, zawołałem. Więc świat ten tak piękny, tak rozkwitły, nie ma już dla ciebie ponęty żadnej?
— Kocham go tem więcej, że go opuścić muszę, odparła z nieporównaną słodyczą w głosie, jakby ranę zadaną słowami złagodzić chciała, — kocham go tak samo jak ciebie, Edwardzie.
— Czy masz sumienie chcieć mnie porzucić! mówiłem rozżalony, wstrzymując łzy, które gwałtem zalewały mi oczy, drżały na rzęsach i paliły źrenice.
Ale ona nie zdawała się zwracać uwagi na to; duch jej kołysał się w napowietrznej sferze ciszy, jasności; tylko na ustach położyła mi palec alabastrowy, jakby prosząc bym jej nie przerywał myśli i marzeń. Ukląkłem przy niej, a ona blade ręce przesuwała mi po włosach, pochyliła się nad mojem czołem i po raz pierwszy w życiu dotknęła go zimnemi usty.
Zadrżałem z rozkoszy i trwogi, bo to nie był pocałunek kochanki, to nie był pocałunek prawie, ale jakieś pożegnalne dotknięcie ulatującego ducha.