Strona:Waleria Marrené - Życie za życie.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rozpaczy, wznosiła się w górę, jak spiorunowany, a nieugięty dębu wierzchołek, zdawała się urągać losom i ludziom, wyrazem przystygłej, lodowatej ironii. Rysy jego przemieniły się dziwnie, muskuły powyprężały na twarzy, jak struny ogranego instrumentu. Twarz poorana u bruzdy i zmarszczki, świadczyła o minionych burzach, i wyglądała jak bojowisko po walce, bo wszystko tam już było spokojne, nieruchome, zesztywniałe pod tchnieniem rozpaczy. Usta straciły otwarty, wdzięczny uśmiech, a natomiast jakiś wyraz nieskończonego szyderstwa wykrzywiał je i ściągał. Brwi gęste, lekkim zaledwie szronem przysypane, krzaczaste, najeżone, przecinały tę twarz niepospolitą zawsze, ale przykrą dla oka, jak ton fałszywy dla ucha. Pod niemi paliły się oczy niespokojnym blaskiem. Bo pośród nieruchomej twarzy, której wyrazu sama śmierć bardziej wykrzywić i zesztywnić nie mogła, oczy jedne pozostały żywemi i źrenice żółtawe, jak źrenice drapieżnych zwierząt, płonęły dojmująco, a jednak ponuro, przyćmione rozłożystemi brwiami, których ciemny kolor odbijał rażąco od bladej twarzy i śnieżnych włosów.
Wszystko w tej twarzy raziło kontrastem, rys jeden nie odpowiadał drogiemu; znać taką jaką była dzisiaj, nie wyszła ona z pod Bożej ręki, znać jakieś złowrogie, a przeciwne potęgi rozerwały harmonię tego ducha i napiętnowały rysy przeciwnemi sobie bruzdami.
Dziś znać było, że walka minęła oddawna; twarz ta była zastygłą jak lawa wulkanu, i od tej postaci fantastycznej wionął chłód grobowy.
Stałem na progu, zapatrzony w niego, niezdolny prawie słowa przemówić, a on, ujrzawszy mnie, wynurzył się z półcienia firanki i postąpił kroków kilka, ale równie jak stary sługa zatrzymał chwilę na mnie wzrok zdumiony; dla niego także byłem widmem jego młodości. Lecz wrażenie to trwało chwilę zaledwie.