Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/256

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zwolić im toczyć się naturalnym biegiem... Niech życie płynie, zawsze gdzieś dopłynie...
— A jeżeli ono nie płynie, a stoi — spytał smutno Izyda.
— Co stoi? — Ach, Izydo, Izydo!... — śmiała się młodzież.
— Doprawdy, o nic się spytać poważnie nie mogę... Zaraz błazeństwa! Czego się śmiejecie?...
Gniew jego powiększył jeszcze ogólną wesołość; nawet zadumana Zosia uśmiechnęła się blado.
— A widzisz, że wcale nie stoi, lecz jedzie! — wstawił basem Włodzio.
— Kto jedzie?
— A nie wiem! Ze dworu jedzie jakiś facet!...
— Mamusia pewnie przyjechała! — ucieszyła się Zosia. — Wracajmy...
— Nie, to nie Józio, ani nie posłaniec ze dworu... To ktoś z sąsiedztwa! — objaśniał Orsza, przyglądając się z pod przystawionej do czoła dłoni zbliżającemu się w kłębach kurzu jeźdźcowi.
— Może Żyd wieczny tułacz albo który z Tyleckich?...
— A jakże, Żyd wieczny tułacz! On siedzi na koniu, jak pies na płocie, a to i koń dzielny i jeździec jak się należy... Widzicie, jak sadzi! Wiwat!... To pan Jan! Pal, Włodziu, z rusznicy, pal Kaziu!...