Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/254

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dzi!? Bądź co bądź zimno i należy im się po kieliszku...
— Słusznie!... Jak zapomnieli, to się kopnę do dworu... Ale przedtem muszę coś przegryźć, gdyż inaczej spadnę z konia z głodu!... — ofiarował się Antoś.
— Ech, piecuchy, piecuchy... Młodzi, a już nic nie warci!... A nie łaska raz na dzień i po tycim kawałeczku suchara!? Bywało, że dzień cały... deszcz leje... — zaczął Orsza, lecz urwał, ruszył wąsami i odszedł.
Koszyk nie zawiódł oczekiwania. Znalazł się i antałek wódki dla chłopów, o czem wieść ogromnie ożywiła ich ruchy. Pluskanie, okrzyki, wesołe śmiechy, odbite srebrnem echem od wody, rozlegało się po okolicy. Wystraszone ryby, uciekając, wyrzucały się coraz częściej złotemi płomykami nad malejącem zwierciadłem stawu. W czarnem, jak smoła, błocie, wynurzającem się już wszędzie wielkiemi plamami, przemykały się wężowo grzbiety spóźnionych zbiegów. Robotnicy chwytali je rękami i wyrzucali na brzeg, gdzie zbierał je pieczołowicie do cebra Szloma, dużo jednak dostawało się do rąk bab i wiejskich chłopaków, którzy, porwani ogólnem ożywieniem, korzystali z zajęcia państwa śniadaniem i krążyli tłumnie a wesoło u brzegu wody razem ze stadami czajek. Orsza widział to wszystko, ale milczał. Zato Kalasanty krzyczał i wymyślał za trzech.
— Czego ciskacie na brzeg, kiej przykazano, żeby do wody! Psie wiary! Kikuty wam poobtrą-