Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/252

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dzie, a ja chodzę po brzegu... Wszystkie rybe z tego mniejszego dołka wybrali... Zostało to tylko, co na głębie uciekło!...
— Ech!... Starczy, Szlomo i dla nas!... — pocieszał go Orsza. — Hej, chłopcy, bierzcie się!... Zaciągajcie sieci i otwórzcie stawidła! Żywo!...
Chłopi podnieśli się leniwo i poszli ku wodzie, zawijając po drodze nogawice parcianych spodni. Odepchnięta od brzegu mała łódź, pełna sieci, popłynęła, kołysząc się, ku blado-zielonym szuwarom. Stado dzikich kaczek poderwało się stamtąd z łopotem. Z brzegu gruchnęła zaraz cała salwa strzałów i ostatecznie rozbudziła drzemiącą jeszcze okolicę: zakrakały wrony na starych olchach koło upustu, zaszczekały wdali wioskowe psy.
Szumiąc, jak siklawa, polała się woda z wysokiego progu zastawy, potoczyła się siwa od pędu po drewnianych łotokach pomiędzy szeregiem czarno-rdzawych olch, pochylonych nad wilgotnym wądołem.
Przyszli najemnicy ze wsi, a z nimi gromada dzieciaków i bab; te zachowywały się jednak spokojnie i trzymały zdaleka, przeważnie na przyległych polach chłopskich.
— Jakie trusie!... Możnaby mniemać, że trzech nie zliczą!... — mruczał Orsza.
— O. wielmożny panie!... Co tu było wyzwisk i obrazy Boskiej! I bogać, jakie wymysły zaraz na mnie polecą, kiej wielmożny pan ino zuchelek drogi odjedzie!... Nieprzymierzając,