Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/251

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

białym, zastygłym na zenicie obłokom. Jednocześnie lekki wiatr pochylił białe dymy oparów nad wodami i pognał je daleko na pola. Obnażone srebrne zwierciadło odbiło ze spotęgowaną mocą purpurę i złoto nieba, rzucając ich odblask na rozjaśnione brzegi. Zagrały rubinowemi skrami drobne szybki w oknach starego młyna, a wielka omszała jego strzecha i zielone od starości koło wodne zalśniły się tęczowemi perłami rosy.
Tuż koło młyna na grobli gorzał mały ogieniek, dym bękitną smużką sączył się ku górze, a dookoła siedzieli na ziemi chłopi, grzejąc ręce.
— Gdzież reszta?... — spytał Orsza, zsiadając z konia.
— Ino patrzeć, jak nadejdą, proszę wielmożnego pana, — odpowiedział Kalasanty, biorąc tręzle z rąk pana.
— Idą już!... — dorzucił od ognia stary chłop, kiwając w stronę wsi.
Z młyna wyszedł ubielony mąką żyd-młynarz.
— Dobrze, że wielmożny pan przyjechał i że przyjechali panicze!... Co tu było!... Aj, waj!... Oni całą noc kradli... Oni wszystkieby ryby wykradli, chociaż połowa jest moja!... Takich złodziejów ja jeszcze nie widziałem!... Oni się wcale nie wstydzą, oni powiadają, że to ich, że ich grunta do stawu przylegają, że dawniej oni dwa razy do roku mogli łowić, a teraz nic!... Co ja mogę zrobić!?... Takie rozbójnik!!... Siedzą w wo-