Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wtedy zdawało się, że gdy jeszcze jedna drobniuchna kropeleczka spłynie do zbolałego, przepełnionego boleścią serca, ono nie wytrzyma i pęknie, pęknie... za chwilę, natychmiast... Kropla spływała, spływało całe morze cierpień... a ono... podłe, biło i żyło... Przyzwyczajało się do myśli, że wszystko znieść można. Jeno się zdarło, zdarło się ono!... To prawda!... Już teraz tak cierpieć nie umie! Żeby wytrzymać w naszych warunkach, trzeba mieć albo hart stali, albo obojętność kamienia... Ja już nie mogę!... Gdyby nie dziecko, możebym, możebym... odeszła, uwolniła siebie i wszystkich!...
— Co ty, wygadujesz, Maryniu!? Bój się Boga!
— Bóg wybaczyłby, gdyż odeszłabym nie dla siebie, lecz dla innych... uwolniłabym... Nie jestem przecie taka stara; żyć pragnę, ach, jak chwilami pragnę żyć... czynnie, wesoło!
— Kogobyś uwolniła? Nikogobyś nie uwolniła. Pozostałby ten straszny dla wszystkich wyrzut, tak straszny, że zatrułby im istnienie. Taka mara odbiera siły i ochotę do pracy, do walki... Jest to wprost zbrodnią, szczególniej u nas... Stokroć łatwiej znieść najgorsze przejścia, doprawdy, niż żyć z takiem wspomnieniem. Wszelkie próby i klęski mogą się skończyć, mogą nastąpić lepsze dni. Tylko ci nie wracają już nigdy!... Cisza. Co się stanie, jeżeli odejdą najlepsi? Okropne! Ze wstrętem i bólem to słyszę. I to od ciebie, od ciebie, Maryniu! Trzeba żyć,