Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Usnął.
Gdy ocknął się, blask dnia wdzierał się wszystkiemi szparami okiennic. Ze zdziwieniem spostrzegł, że leży na zgniłych deskach podłogi.
— Co to znaczy?… Czyżby to, co w nocy zaszło, było snem tylko!? Ależ nie — ona tu śpi!..
Nachylił się, przyjrzał i wtył cofnął z okropnym okrzykiem: śpiąca nie miała twarzy.
Leżało przed nim jeno ciało kobiety, zawinięte w całun śmiertelny, ciało do tego stopnia wychudłe, że zeń nic nie zostało prócz kości, powleczonych ciemną skórą, i długiego ciemnego warkocza…

Drżący samuraj stał zmartwiały w promieniach porannego słońca, obojętnie oświetlającego wnętrze pokoju. Lodowate przerażenie zwolna zamieniało się w jego sercu w rozpacz bezdenną, bezbrzeżną, a tak bolesną, iż uchodząc przed nią, chwytał się cienia nadziei.
Wybiegł na ulicę i zaczepił pierwszego przechodnia.
— Panie, czcigodny panie, czy to ulica „Naka naori“?
— A czy nie wie pan, gdzie tu dom samuraja Hanaki Baisu?
— Aha, jest taki dom, ale stoi pusty. Tam już oddawna nikt nie mieszka. Należał do żony samuraja, który opuścił miasto wiele lat temu, rozwiódłszy się z tą kobietą, aby zaślubić inną.