Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Śmiała się wesoło, widząc, jak czerwieniał dziobaty Kizuki, jak wstrzemięźliwie wciągał powietrze Takura, jak chwytał się melancholijnie za ładny podbródek Kane-Udzi…
Dziś znowu, przed chwilą, widziała wszystkich, lecz ich postacie przeniesione na obrazki babuni, wydały jej się tak śmiesznemi, że z trudnością stłumiła końcem długiego rękawa gwałtowny do nieprzyzwoitości śmiech.
A przecie musiała wybrać!…
Nie mogła zostać wiecznie w domu, narażając na smutek ojca, matkę i wszystkich… Musiał dopełnić się nad nią los kobiety, której nie wolno wracać samotnie w dziedzinę wiecznego spokoju, w krainę Mejdo… bez płaczu dzieci!
Schyliła się nad kwiatami, które z błękitnego zacienia ściany wyciągały dufnie swe zielone listeczki oraz małe, pełne rosy, kielichy…
Dwa z nich miały więc zginąć!
Uklękła, śledząc z czułością, jak drżą w powiewach zalatującej tu wichury wiśniowe płateczki, przejrzyste, różowe, jak rozbrzask pogodnego ranka… Piwonja otwierała szeroko swą nieporównaną czarę, ssąc rozsiane w powietrzu złoto zabójczego a tak umiłowanego przezeń słońca… Pyszna azalja wywijała wzgardliwie i zarazem uroczo bledziuchne wargi, niby rozpieszczone dziecko…
— Którego z was osądzić!? Kto ma umrzeć? Uschnąć niepodlewany? Zwiędnąć w spiekocie słonecznej?… Ach, nie!… Ona nie zabije