Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/481

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w rozwidleniach gór, ponad szlakiem zbitej zieleni podszycia leśnego majaczyły gwiaździste korony palm.
Rychło słońce zapadło w odmęty; krótką chwilkę żarzyło się, jak rozpalony pocisk, rzucony pod wodę, aż zgasło i ściągnęło za sobą rozrzucony po niebie i chmurach złoto-purpurowy nimb. Zielonawe niebo przymierzchło, gwiazdy zatliły się na niem, zczerniało spienione morze, znikł na niem wydłużony cień parowca, jego dymy i maszty rozpłynęły się w mierzchnącem powietrzu.
Na bokach statku zabłysły czerwone i zielone ślepia sygnałowych latarni.
Była głęboka noc, gdy ominęli świetlany wiatrak morskiej latarni, białą jej igłę, wsunęli się ostrożnie za pazuchę długiego, białego „rozbijacza fal“ i zarzucili kotwicę w cichym porcie miasta Kolombo.
Opodal na brzegu świeciły liczne ognie i seledynowa łuna słońc elektrycznych przeświecała przez czarną kolumnadę gaju palmowego. Bliżej, na atramentowej tafli wód portowych tu i owdzie kołysały się drżące nici odbić ogni okrętowych.
Było późno i nikogo nie puszczono na ląd.
Nazajutrz koło godziny dziesiątej Różycki, trochę spóźniony, ale wyspany i wesoły, szedł po wyższej galerji „Armanda“ i przyglądał się z ciekawością rozkosznej zieleni brzegów. Na ogromnej lustrzanej zatoce, wśród wysokich, nieruchomych parowców, uwijały się roje ni-